wtorek, 19 października 2010

Krzywda, która istnieje naprawdę

Czasami spotykamy w życiu takich ludzi, którzy są po prostu dobrzy- czujemy to od pierwszej chwili. Lubimy ich od razu, od pierwszego kontaktu, choć nawet nie wiemy, dlaczego tak jest. Czujemy ich ciepło, chcemy z nimi przebywać. Taki też jest on- pewien ksiądz, którego spotkałam rok temu. Miał w oczach niewysłowioną dobroć i łagodność. W postępowaniu z ludźmi był bardzo delikatny (nie mylić z pojęciem "niemęski"), ale i konkretny. Czułam, że to niezwykły człowiek.

Przyjechał na spotkanie integracyjne pewnej wspólnoty katolickiej. Była tam głównie młodzież, bawiąca się i modląca razem w małej miejscowości turystycznej. Ksiądz wpadł z wizytą i od razu podbił serca wszystkich!

W czasie nabożeństwa zaproponował, że się za nas pomodli. Podchodziliśmy po kolei, a on kładł ręce na nasze głowy i modlił się. W pewnym momencie pewien chłopak pod dotknięciem kapłana upadł z wrzaskiem na ziemię. Rzucał się konwulsyjnie i ryczał niezwykle głośno. Kapłan nie stracił ciepłego wyrazu swoich oczu. Spokojnie pochylił się nad młodym mężczyzną i zaczął się modlić nieco inaczej. Ja usiadłam spokojnie na swoim miejscu i również się modliłam. Z prostotą i wielką ufnością.

Zdrowaś Maryjo...

Boże, ja Tobie ufam.

...łaski pełna...

Wiem, że Ty jesteś potężny.

...Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...

Ty na pewno zwyciężysz i nie pozwolisz, by zło wygrało.

...i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus...

Ufam Tobie!

Chłopak, choć nigdy nie był w słonecznej italii i tamtejszego języka nie znał, zaczął głośno krzyczeć po włosku. Gdy kapłan pokropił go wodą święconą, ryk stał się niemal zwierzęcy. I gdyby nie ta spokojna ufność, która mnie zalewała, pewnie bym się wystraszyła. Ale nie, nie bałam się, tylko modliłam się dalej. Jedno "Zdrowaś...", za drugim.

Mniej więcej po godzinie ta manifestacja zła skończyła się. Chłopak leżał spokojny już i mocno wyczerpany, a ja dziękowałam Bogu za opiekę. 

Takim to sposobem, mimowolnie stałam się uczestniczką egzorcyzmu. Chłopak miotający się po posadzce był opętany, a ten ksiądz ze światłem w oczach był egzorcystą. 

Piszę o tym, bo na portalu "Fronda" znalazłam ciekawy artykuł na ten temat i skłonił mnie on do refleksji. Tak to się jakoś dziwnie porobiło we współczesnym świecie, że ludzie nie wierzą w istnienie zła, a szatana uważają za artefakt wyjęty ze średniowiecza. Nie wierzą i nie rozumieją, że on niestety istnieje i działa. A przez to, że się w niego nie wierzy, ma jeszcze większe pole działania. Ulec mu jest łatwo. Niewiele trzeba. Czasami wystarczy przestać przyjmować sakramenty (bo po co komu spowiedź- kolejny relikt średniowiecza) i zacząć żyć w stanie ciągłego grzechu- seks pozamałżeński, środki antykoncepcyjne i aborcyjne- niby to nic złego. Wszyscy tak robią. A jednak często od tego się zaczyna. A dalej jest już równia pochyła.Czasami zaczyna się inaczej- wróżki, tarot, feng- shui, pierścień atlantów na palcu (bo tak ładnie wygląda i "przynosi szczęście". Zaczyna się niby niewinnie, a potem jest ogromne cierpienie i niezrozumienie- dlaczego mi tak źle, dlaczego nic mi w życiu nie wychodzi, skąd te myśli samobójcze?

Szatan niestety istnieje naprawdę. I nie jest zabawnym pucołowaty stworkiem z kreskówki, ani "Constantina". A egzorcysta, to nie bohater filmu Science fiction który nosi w kieszeni osikowy kołek i pistolet z poświęconymi kulami. Nie jest to też jakiś nawiedzony wariat, albo magik. Nie. Egzorcysta to kapłan, który jest specjalnie wyświęcony po to, żeby w przypadku opętania, lub zniewolenia działać w imieniu Boga, by pomóc cierpiącej osobie. 

Trudny temat poruszyłam, wiem o tym. Wiem, że teraz pewnie ktoś napisze mi coś przykrego, albo weźmie mnie za wariatkę. Ale o tym, co opisałam, mówić trzeba, bo zło istnieje i krzywdzi ludzi naprawdę...

czwartek, 7 października 2010

Dlaczego płyniemy pod prąd?

Zaczęło się od przyjaźni. Takiej pięknej. Od poczucia wzajemnej i bezwarunkowej akceptacji. Od obustronnego poznania swoich wad, słabości i przyjęcia ich tak po prostu, ze zrozumieniem i szacunkiem. Zaczęło się od długich rozmów, szczerości, wspólnej modlitwy. Od wzajemnego wsparcia i ciepła. Później był pierwszy pocałunek, słowo „kocham” wyszeptane po raz pierwszy... Dalej złoty pierścionek i to ważne pytanie: „Czy chcesz zostać ze mną na zawsze?”.

Teraz przygotowujemy się powolutku do małżeństwa. Finansowo, materialnie, ale przede wszystkim duchowo. Dla nas okres narzeczeństwa, to piękny czas. Nasza przyjaźń pogłębia się, więź się umacnia… Dlatego dziwi nas, że od naszych bliskich słyszymy często jedno złote zdanie: „No, ale skoro wy ze sobą już tak NA POWAŻNIE, to chyba stosujecie jakąś antykoncepcję, co?”. Pytanie to zadają zupełnie naturalnie, jakby to było całkiem oczywiste, że dwoje zakochanych ludzi po prostu MUSI chodzić ze sobą do łóżka. Wytworzył się w nich dziwny, bardzo kaleki skrót myślowy: związek jest równoznaczny z seksem i antykoncepcją.  Skrót ten nie jest z resztą jedynie domeną  naszych bliskich. Jest to myślenie do tego stopnia powszechne, że mottem naszych czasów można by uczynić słowa Alberto Sordiego: „Gdy mężczyzna prosi dziś o rękę kobiety, to znaczy, że resztę miał już wcześniej”. Właściwie nikt już nie wierzy w to, że mogłoby być inaczej…

Ale my chcemy inaczej- bez seksu przedmałżeńskiego. Niewspółcześnie, niemodne, wbrew temu, co wypisują kolorowe periodyki. Niektórzy śmieją się-nie wytrzymacie, to niemożliwe, wbrew naturze. Bez sensu.  Nie da się wytrwać w takim postanowieniu.

Według nas- da się. Oczywiście, mój przyszły mąż jest dla mnie atrakcyjny fizycznie i bardzo mnie pociąga. Martwiłabym się, gdyby było inaczej. To by oznaczało, że albo ze mną, albo z naszą relacją coś jest nie w porządku. Są więc pragnienia- naturalne, zdrowe, normalne- ale jest też rozum, który te pragnienia kontroluje. Nie jestem zwierzęciem, które bezrefleksyjne zaspokaja popędy.

Niektórzy pytają: po co?! Powodów jest wiele. Długo by tłumaczyć. Wstrzymujemy się po to, żeby teraz, przed ślubem nauczyć się wierności i wzajemnego szacunku. Po to, żeby później ofiarować sobie wzajemnie najbardziej wyjątkowy prezent ślubny- samych siebie. Poza tym, takie „sprawdzanie się” przed ślubem jest bardzo przedmiotowym traktowaniem bliskiej osoby. Jak branie na jazdę próbną kupowanego właśnie samochodu. A my nie chcemy traktować się przedmiotowo. Argumentów popierających nasz wybór- archaiczny i niewiarygodny- jest jeszcze wiele. Ale dla mnie, jako pedagoga szczególnie ważny jest jeden- troska o nasze przyszłe dzieci. Ktoś mógłby zapytać, co to ma do rzeczy? Jaki związek ma wstrzemięźliwość seksualna z dobrem dziecka? A ma i to bardzo duży.

Jest w psychologii i pedagogice prenatalnej pewne zagadnienie- bardzo ważne, choć media milczą o nim uparcie. Tym zagadnieniem jest podstawowa ufność.

 Gdy w ciele kobiety zaczyna rozwijać się dziecko, już na samym początku, zanim jeszcze zaczyna ono myśleć i rozumieć, zanim pojawią się jego pierwsze fale mózgowe, ciałko dziecka już zaczyna odczuwać. Gdy dziecko jest jeszcze malutkim zlepkiem komórek, podobnym ni to do embrionu kury, ni to zarodka królika, już odczuwa. To, czego doświadcza w tym okresie życia, ma duży wpływ na to, jak ukształtuje się jego system nerwowy, a co za tym idzie- na kondycję psychiczną w przyszłości. Dziecko, które od samego początku jest chciane, kochane, którego pojawienie się jest związane z radością, ma duże szanse na to, że będzie ufne, spokojne, pogodne, będzie miało wiarę w siebie. Jego maleńki, kiełkujący dopiero system nerwowy jest kształtowany przez pozytywne bodźce.  Już na starcie dostaje od rodziców wspaniałe wyposażenie na przyszłość. I odwrotnie, dzieciątko nieplanowane, niechciane, niekochane, witane z gniewem i stresem, prawdopodobnie będzie nerwowe i nieufne. Jego system nerwowy od początku jest bombardowany paskudnymi odczuciami.

Proszę więc teraz wyobrazić sobie parę, która stosuje antykoncepcję i absolutnie nie jest gotowa na przyjęcie dziecka. Pewnego dnia antykoncepcja zawodzi- to się przecież zdarza- i poczyna się dziecko. Rodzice denerwują się, martwią. Zadają sobie gorączkowe pytania: co dalej, jak sobie poradzimy? Usunąć, nie usunąć? Jest duży stres. Nikt się nie cieszy, nie mówi z radością: „Witaj w naszym życiu, kochanie!”. To maleństwo od samego początku jest traktowane z wrogością. Jakie warunki rozwoju ma ten nieszczęsny maluszek?

Razem z moim mężczyzną postanowiliśmy zgodnie: nie chcemy naszym dzieciom fundować takich złych początków.  Chcemy przyjąć je z radością- w odpowiednim czasie.

Nasi bliscy mogą się śmiać, stukać w czoło, dawać „dobre” rady. Dla nas to nie istotne. Wiemy, że nas wybór jest rozsądny. I kropka.