piątek, 7 stycznia 2011

Apetyt na Piotrusia Królika

O tym, że "każdy ma jakiegoś bzika" już wiele lat temu śpiewały Fasolki. I tak to jest, że chyba każdy człowiek ma jakieś swoje drobne (a niekiedy i większe) dziwactwo, które czyni jego życie bardziej kolorowym. Moja poczciwa babcia na przykład zawsze sypia z... latarką pod poduszką (nawyk z czasów, gdy była nocnym stróżem). Moja przyjaciółka uwielbia kulturę hinduską i najchętniej chodziłaby ciągle w sari, gdyby nie fakt, że w naszej strefie klimatycznej mogłoby to spowodować niemiłe przeciągi w okolicach nerek. Mój chrześniak lubi pałętać się po kuchni, gdy mama gotuje obiad i wyjadać jej... surowe ziemniaki i szczypiorek. Jest w tym coś fascynującego, że każdy człowiek ma w sobie coś wyjątkowego, jakiś kolorowy przebłysk oryginalności. A nawet mój kot, gdy przeciąga się sennie na fotelu, lubi gdakać jak kura ;)

Ja też mam swoje małe, sekretne dziwactwo... Tak przyznaję się, chociaż mam już prawie dwadzieścia cztery lata, uwielbiam literaturę dziecięcą. Mądre powieści filozoficzne i obyczajowa, klasyczne perełki literatury światowej, urocze romanse historyczne, porywające książki podróżnicze i kryminały z lekkim dreszczykiem niepewności- wszystko to nie sprawia mi takiej frajdy, jak urocze książeczki dla dzieci.

Nawet Fredro i Molier nie bawią mnie tak, jak smok Pompon (twór Joanny Olech). Wszyscy pisarze- podróżnicy (łącznie z ulubionym Cejrowskim) bledną przy Stasiu Tarkowskim z dawnej lektury "W Pustyni i w Puszczy". Od lat niezmiennie zachwyca mnie Kubuś Puchatek, który tylko z pozoru ma mały rozumek, a tak naprawdę posiada ogromną inteligencję emocjonalną, wspaniała Alicja, która w Krainie Czarów spotyka najdziwniejsze postacie i nie ocenia ich, nie wartościuje, ale przyjmuje takimi, jakimi są. Mamusia Muminka niezmiennie od lat uczy, że mądra miłość rodzicielska jest bezwarunkowa i cierpliwa. Przyjaciel wesołego diabła wykazuje się odwagą i prawością, ponosi wielkie trudy z miłości do ojca. A Edmund i Eustachy z "Opowieści z Narnii" przekonują, że nigdy nie jest za późno, aby naprawić swoje błędy i zmienić się na lepsze.

Jest w tych książeczkach wiele ciepła. Jest ogromny ładunek wartości, które we współczesnym świecie coraz częściej ulegają moralnej inflacji. Jest odwaga, uczciwość, prawdziwa przyjaźń i miłość, troska o słabszych, empatia, niezgoda na zło. Jest lojalność i wierność. Co za kontrast w porównaniu z literaturą dla dorosłych...

Gdy otwieram jakąkolwiek współczesną książkę opatrzoną chlubnym i chwytliwym słówkiem "bestseler" mogę z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że będzie to historia kobiety (rzadziej mężczyzny), która jest w trakcie rozwodu, po rozwodzie, albo w kryzysie w związku i zamiast stawić czoła problemom, ucieka od nich na Mazury ("Dom nad rozlewiskiem"), na wieś ("Nigdy w życiu"), albo gdziekolwiek ją oczy poniosą ("Jedz, módl się, kochaj"). O wierności i radzeniu sobie z trudnymi emocjami nie ma tam nic.

Nic więc dziwnego, że z taką przyjemnością odpoczywam przy książkach dla dzieci. Oczywiście i w literaturze dziecięcej pojawiły się ostatnimi czasy robaczywki w postaci "Harrego Pottera", czy pseudobajki "Z Tangiem jest nas troje"- historii dwóch pingwinów homoseksualistów, które razem wysiadują jajko i wychowują pisklę o imieniu Tango (swoją drogą chciałabym zobaczyć minę jakiejś oświeconej i postępowiej mamy, które czyta swoim dzieciom tę bajkę i która być może za kilkanaście lat zobaczy swojego syna z "nażeczonym", a on jej powie: "sama mnie uczyłaś, że to normalne, bądź tolerancyjna"). Obyczajowe zepsucie bardzo stara się dotrzeć nawet do strefy tak delikatnej, jak psychika dziecka. Ogólnie jednak rzecz biorąc, literatura dziecięca jest wciąż jeszcze czystym, nieskażonym akwenem w którym można z przyjemnością wykąpać swój zmęczony umysł.

Dlatego mam zamiar sięgnąć dzisiaj po "Piotrusia Królika". I wtedy nie ma mnie dla nikogo :)

środa, 15 grudnia 2010

Droga

Gdy pielgrzym idzie przed siebie krętą droga, za którymś zakrętem może się zdarzyć, że gdy obejrzy się na swoich toważyszy- nie zobaczy ich. Pierwszą jego myślą moze być, że się zgubił, zabłądził, zszedł na manowce... Pielgrzym może poczuć się opuszczony i samotny. Nieco bezradny jak dziecko. W oku może pojawić się łezka żalu. Ale po dokładnym rozeznaniu i namyśle okazuje się, że kompas i mapa nie zawiodły. Pielgrzym idzie we właściwą strone. W końcu zaczyna rozumieć, że nie zgubił się, ale po prostu na którymś zakręcie wyprzedził swoich towarzyszy. Musi iść sam. Może reszta dogoni go z czasem...
Do takich wniosków doszłam ostanio, zastanawiając się nad wszystkim, co zmieniło się w moim życiu. Na początku tego roku, w styczniu, moje życie wygladało całkowicie inaczej. Przez spoloty różnych wydarzeń- czasami bolesnych, czasem radosnych, nieraz trudnych- nauczyłam się bardzo wiele, by dojśc do miejsca w którym jestem teraz. Nie każdy umie to przyjąć. Zmiany zawsze są rozwojowe, ale czasami dla niektórych bolesne i niezrozumiałe...
Ostatnio jednak dotarł do mnie głos zaskakujaco podobny do moich własnych przemyśleń i to jeszcze bardziej napełniło mnie spokojem. Jezuita, ojcec Fabian Błaszkiewicz na swoim blogu "Droga Gwałtownika" napisał: "Gwałtownik ma pewność, że się czegoś nauczył, gdy najbliżsi mówią mu: "Nie poznajemy cię", a przyjaciele: "Kiedyś byłeś nam bliższy". Nie czuje się zraniony tym zdziwieniem. Rozumie po prostu, że w tej wspinaczce zostawił ich daleko w tyle (...)"
Odetchnęłam... Ważne, żeby iść we właściwą stronę :)

środa, 10 listopada 2010

Strategia, logistyka i pożeracz czasu

Życie we dwoje- choć piękne, szczęśliwe- wymaga wielu kompromisów i dyplomacji. Ja- rozpieszczona i zasadnicza egocentryczka, gdy wpadłam po uszy, w ambaras zwany miłością, musiałam nauczyć się pokory i kompromisów. Swój tryb funkcjonowania pod tytułem: "Ja, Moje, Dla Mnie" musiałam przestawić na inny, nieco trudniejszy: "My, Nasze, Dla Nas". Chociaż z Lubym nie mieszkamy razem, to jednak w pewnym sensie obowiązuje między nami "małżeńskie" poczucie własności- co twoje, to moje. Oznacza to, że Lubemu przyznany został przywilej szlachecki, na mocy którego może bezkarnie (czyt. bez narażania życia) używać wszystkich moich rzeczy. Mamy więc wspólne książki, płyty, wspólny kubek z kawą (bo On lubi wypijać nie tylko swoją, ale i moją przy okazji ;) ), oraz dwa laptopy, które psują się na przemian- każdy innego dnia.  

Cała zabawa polega na tym, żeby tych wspólnych rzeczy i wspólnej przestrzeni używać tak, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Czasami nie jest łatwo, kiedy ja mam do odrobienia pracę domową i moje materiały zajmują pół pokoju, gdy w tym samym czasie On przygotowuje się do pracy, a na dokładkę tylko jeden z laptopów jest sprawny.

Nie jest też łatwo ustalić razem jeden wspólny plan dnia, zamiast dwóch indywidualnych. Dogadać się tak, żeby dwa rozpędzone elektrony, w biegu między praktykami, pracą, nauką, zakupami, spotkały się w którymś momencie. 

Wszystko to wymaga ogromnego talentu strategicznego i logistycznego. Nic więc dziwnego, że gdy w końcu udaje nam się znaleźć kilka chwil dla siebie, chwile te są na wagę złota. Trzeba je wykorzystać najlepiej jak się da, nacieszyć się sobą jak najbardziej. Razem spacerujemy, rozmawiamy, modlimy się, czytamy na głos książki... Ale chyba jeszcze nie zdarzyło nam się wspólne oglądanie telewizji. Jakoś szkoda czasu na przyklejanie się do ekranu. Tyle jest rzeczy ciekawszych, piękniejszych od seriali, rzeczy, które można robić razem. Zbyt mało mamy czasu, by go trwonić na jakieś "Gwiazdy tańczą na asfalcie", albo inne "Stanie z gwiazdami". Żaden teleturniej nie zacieśni naszej przyjaźni tak, jak spacer. Razem uznaliśmy, że w przyszłości telewizor- pożeracz czasu- też nie będzie nam potrzebny. Gdy urodzą się dzieci, lepiej będzie bawić się z nimi, niż odpędzać je sprzed ekranu. 

Ostatnio mój tata zaproponował, że gdy zamieszkamy razem, da nam telewizor w prezęcie. Był bardzo zdziwiony, gdy grzecznie, ale stanowczo odmówiliśmy.

-Jak to nie chcecie telewizora? Wcale?

-Wcale.

-Chociaż wiesz kochanie, możemy mieć telewizor- odezwał się niespodziewanie Luby.

-Ale...- zdziwiłam się, bo przecież wcześniej mówił co innego.

-Możemy mieć w domu ten telewizor, który dostałaś od babci. Ten w drewnianej obudowie.

-Ale on nie działa!- zaprotestował tata.

-Nie działa- ucieszyłam się- ale za to jak pięknie będzie wyglądać, jako stolik!

wtorek, 19 października 2010

Krzywda, która istnieje naprawdę

Czasami spotykamy w życiu takich ludzi, którzy są po prostu dobrzy- czujemy to od pierwszej chwili. Lubimy ich od razu, od pierwszego kontaktu, choć nawet nie wiemy, dlaczego tak jest. Czujemy ich ciepło, chcemy z nimi przebywać. Taki też jest on- pewien ksiądz, którego spotkałam rok temu. Miał w oczach niewysłowioną dobroć i łagodność. W postępowaniu z ludźmi był bardzo delikatny (nie mylić z pojęciem "niemęski"), ale i konkretny. Czułam, że to niezwykły człowiek.

Przyjechał na spotkanie integracyjne pewnej wspólnoty katolickiej. Była tam głównie młodzież, bawiąca się i modląca razem w małej miejscowości turystycznej. Ksiądz wpadł z wizytą i od razu podbił serca wszystkich!

W czasie nabożeństwa zaproponował, że się za nas pomodli. Podchodziliśmy po kolei, a on kładł ręce na nasze głowy i modlił się. W pewnym momencie pewien chłopak pod dotknięciem kapłana upadł z wrzaskiem na ziemię. Rzucał się konwulsyjnie i ryczał niezwykle głośno. Kapłan nie stracił ciepłego wyrazu swoich oczu. Spokojnie pochylił się nad młodym mężczyzną i zaczął się modlić nieco inaczej. Ja usiadłam spokojnie na swoim miejscu i również się modliłam. Z prostotą i wielką ufnością.

Zdrowaś Maryjo...

Boże, ja Tobie ufam.

...łaski pełna...

Wiem, że Ty jesteś potężny.

...Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...

Ty na pewno zwyciężysz i nie pozwolisz, by zło wygrało.

...i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus...

Ufam Tobie!

Chłopak, choć nigdy nie był w słonecznej italii i tamtejszego języka nie znał, zaczął głośno krzyczeć po włosku. Gdy kapłan pokropił go wodą święconą, ryk stał się niemal zwierzęcy. I gdyby nie ta spokojna ufność, która mnie zalewała, pewnie bym się wystraszyła. Ale nie, nie bałam się, tylko modliłam się dalej. Jedno "Zdrowaś...", za drugim.

Mniej więcej po godzinie ta manifestacja zła skończyła się. Chłopak leżał spokojny już i mocno wyczerpany, a ja dziękowałam Bogu za opiekę. 

Takim to sposobem, mimowolnie stałam się uczestniczką egzorcyzmu. Chłopak miotający się po posadzce był opętany, a ten ksiądz ze światłem w oczach był egzorcystą. 

Piszę o tym, bo na portalu "Fronda" znalazłam ciekawy artykuł na ten temat i skłonił mnie on do refleksji. Tak to się jakoś dziwnie porobiło we współczesnym świecie, że ludzie nie wierzą w istnienie zła, a szatana uważają za artefakt wyjęty ze średniowiecza. Nie wierzą i nie rozumieją, że on niestety istnieje i działa. A przez to, że się w niego nie wierzy, ma jeszcze większe pole działania. Ulec mu jest łatwo. Niewiele trzeba. Czasami wystarczy przestać przyjmować sakramenty (bo po co komu spowiedź- kolejny relikt średniowiecza) i zacząć żyć w stanie ciągłego grzechu- seks pozamałżeński, środki antykoncepcyjne i aborcyjne- niby to nic złego. Wszyscy tak robią. A jednak często od tego się zaczyna. A dalej jest już równia pochyła.Czasami zaczyna się inaczej- wróżki, tarot, feng- shui, pierścień atlantów na palcu (bo tak ładnie wygląda i "przynosi szczęście". Zaczyna się niby niewinnie, a potem jest ogromne cierpienie i niezrozumienie- dlaczego mi tak źle, dlaczego nic mi w życiu nie wychodzi, skąd te myśli samobójcze?

Szatan niestety istnieje naprawdę. I nie jest zabawnym pucołowaty stworkiem z kreskówki, ani "Constantina". A egzorcysta, to nie bohater filmu Science fiction który nosi w kieszeni osikowy kołek i pistolet z poświęconymi kulami. Nie jest to też jakiś nawiedzony wariat, albo magik. Nie. Egzorcysta to kapłan, który jest specjalnie wyświęcony po to, żeby w przypadku opętania, lub zniewolenia działać w imieniu Boga, by pomóc cierpiącej osobie. 

Trudny temat poruszyłam, wiem o tym. Wiem, że teraz pewnie ktoś napisze mi coś przykrego, albo weźmie mnie za wariatkę. Ale o tym, co opisałam, mówić trzeba, bo zło istnieje i krzywdzi ludzi naprawdę...

czwartek, 7 października 2010

Dlaczego płyniemy pod prąd?

Zaczęło się od przyjaźni. Takiej pięknej. Od poczucia wzajemnej i bezwarunkowej akceptacji. Od obustronnego poznania swoich wad, słabości i przyjęcia ich tak po prostu, ze zrozumieniem i szacunkiem. Zaczęło się od długich rozmów, szczerości, wspólnej modlitwy. Od wzajemnego wsparcia i ciepła. Później był pierwszy pocałunek, słowo „kocham” wyszeptane po raz pierwszy... Dalej złoty pierścionek i to ważne pytanie: „Czy chcesz zostać ze mną na zawsze?”.

Teraz przygotowujemy się powolutku do małżeństwa. Finansowo, materialnie, ale przede wszystkim duchowo. Dla nas okres narzeczeństwa, to piękny czas. Nasza przyjaźń pogłębia się, więź się umacnia… Dlatego dziwi nas, że od naszych bliskich słyszymy często jedno złote zdanie: „No, ale skoro wy ze sobą już tak NA POWAŻNIE, to chyba stosujecie jakąś antykoncepcję, co?”. Pytanie to zadają zupełnie naturalnie, jakby to było całkiem oczywiste, że dwoje zakochanych ludzi po prostu MUSI chodzić ze sobą do łóżka. Wytworzył się w nich dziwny, bardzo kaleki skrót myślowy: związek jest równoznaczny z seksem i antykoncepcją.  Skrót ten nie jest z resztą jedynie domeną  naszych bliskich. Jest to myślenie do tego stopnia powszechne, że mottem naszych czasów można by uczynić słowa Alberto Sordiego: „Gdy mężczyzna prosi dziś o rękę kobiety, to znaczy, że resztę miał już wcześniej”. Właściwie nikt już nie wierzy w to, że mogłoby być inaczej…

Ale my chcemy inaczej- bez seksu przedmałżeńskiego. Niewspółcześnie, niemodne, wbrew temu, co wypisują kolorowe periodyki. Niektórzy śmieją się-nie wytrzymacie, to niemożliwe, wbrew naturze. Bez sensu.  Nie da się wytrwać w takim postanowieniu.

Według nas- da się. Oczywiście, mój przyszły mąż jest dla mnie atrakcyjny fizycznie i bardzo mnie pociąga. Martwiłabym się, gdyby było inaczej. To by oznaczało, że albo ze mną, albo z naszą relacją coś jest nie w porządku. Są więc pragnienia- naturalne, zdrowe, normalne- ale jest też rozum, który te pragnienia kontroluje. Nie jestem zwierzęciem, które bezrefleksyjne zaspokaja popędy.

Niektórzy pytają: po co?! Powodów jest wiele. Długo by tłumaczyć. Wstrzymujemy się po to, żeby teraz, przed ślubem nauczyć się wierności i wzajemnego szacunku. Po to, żeby później ofiarować sobie wzajemnie najbardziej wyjątkowy prezent ślubny- samych siebie. Poza tym, takie „sprawdzanie się” przed ślubem jest bardzo przedmiotowym traktowaniem bliskiej osoby. Jak branie na jazdę próbną kupowanego właśnie samochodu. A my nie chcemy traktować się przedmiotowo. Argumentów popierających nasz wybór- archaiczny i niewiarygodny- jest jeszcze wiele. Ale dla mnie, jako pedagoga szczególnie ważny jest jeden- troska o nasze przyszłe dzieci. Ktoś mógłby zapytać, co to ma do rzeczy? Jaki związek ma wstrzemięźliwość seksualna z dobrem dziecka? A ma i to bardzo duży.

Jest w psychologii i pedagogice prenatalnej pewne zagadnienie- bardzo ważne, choć media milczą o nim uparcie. Tym zagadnieniem jest podstawowa ufność.

 Gdy w ciele kobiety zaczyna rozwijać się dziecko, już na samym początku, zanim jeszcze zaczyna ono myśleć i rozumieć, zanim pojawią się jego pierwsze fale mózgowe, ciałko dziecka już zaczyna odczuwać. Gdy dziecko jest jeszcze malutkim zlepkiem komórek, podobnym ni to do embrionu kury, ni to zarodka królika, już odczuwa. To, czego doświadcza w tym okresie życia, ma duży wpływ na to, jak ukształtuje się jego system nerwowy, a co za tym idzie- na kondycję psychiczną w przyszłości. Dziecko, które od samego początku jest chciane, kochane, którego pojawienie się jest związane z radością, ma duże szanse na to, że będzie ufne, spokojne, pogodne, będzie miało wiarę w siebie. Jego maleńki, kiełkujący dopiero system nerwowy jest kształtowany przez pozytywne bodźce.  Już na starcie dostaje od rodziców wspaniałe wyposażenie na przyszłość. I odwrotnie, dzieciątko nieplanowane, niechciane, niekochane, witane z gniewem i stresem, prawdopodobnie będzie nerwowe i nieufne. Jego system nerwowy od początku jest bombardowany paskudnymi odczuciami.

Proszę więc teraz wyobrazić sobie parę, która stosuje antykoncepcję i absolutnie nie jest gotowa na przyjęcie dziecka. Pewnego dnia antykoncepcja zawodzi- to się przecież zdarza- i poczyna się dziecko. Rodzice denerwują się, martwią. Zadają sobie gorączkowe pytania: co dalej, jak sobie poradzimy? Usunąć, nie usunąć? Jest duży stres. Nikt się nie cieszy, nie mówi z radością: „Witaj w naszym życiu, kochanie!”. To maleństwo od samego początku jest traktowane z wrogością. Jakie warunki rozwoju ma ten nieszczęsny maluszek?

Razem z moim mężczyzną postanowiliśmy zgodnie: nie chcemy naszym dzieciom fundować takich złych początków.  Chcemy przyjąć je z radością- w odpowiednim czasie.

Nasi bliscy mogą się śmiać, stukać w czoło, dawać „dobre” rady. Dla nas to nie istotne. Wiemy, że nas wybór jest rozsądny. I kropka.

piątek, 24 września 2010

O wypalaczach i fajnych nastolatkach

Michał przywitał mnie jakoś tak z roztargnieniem. Miał zmarszczone czoło i widać było, że myślami jest bardzo daleko. 

-Byłem w Sanepidzie- odezwał się w końcu. – Niczego nie mogą zrobić. Dopóki to paskudztwo jest sprzedawane jako „produkt kolekcjonerski”, a nie spożywczy, Sanepid nie może tego zabronić. Kiedy tam wchodziłem, minął mnie jakiś prawnik. Był w Sanepidzie w tej samej sprawie...

Kiwnęłam głową z rezygnacją. W naszym mieście powstaje sklep z dopalaczami, coraz więcej młodych ludzi truje się tym świństwem, a prawo jest bezradne…

O dopalaczach wiele się ostatnio mówi (zastanawiam się, czy ten szum dookoła nich nie jest dodatkową reklamą…). Są to mieszanki różnych substancji chemicznych o silnym działaniu odurzającym. Sprzedawane są legalnie, choć według oficjalnej wersji przeznaczone są do zbierania, kolekcjonowania, a nie do zażycia. Absurd! Młodzież się cieszy- można legalnie kupić substancje o działaniu narkotyków i nikt nawet nie sprawdzi dowodu. Można „mieć fazkę na legalu”. Nie trzeba zadawać się z dealerami „prawdziwych” narkotyków i ryzykować przyłapania przez policję, skoro prawie za każdym rokiem jest sklep z legalnymi substancjami o podobnym działaniu. I to czynny dłużej, niż piekarnia, czy apteka…

Rodzice i lekarze załamują ręce. Nikt nie łudzi się, że młodzi wkładają dopalacze do klaserów, lub układają w kolekcjonerskich gablotkach. Usłużni sprzedawcy chętnie objaśniają, jak te „kolekcjonerskie cacka” zażyć i jaka „faza” może po nich być. Nie mają prawa udzielać takich informacji, ale robią to. W wyniku tego na szpitalne odziały toksykologiczne trafia coraz więcej młodych ludzi silnie zatrutych dopalaczami. Podniesione ciśnienie i tętno, migotanie komór serca, mózg i wątroba uszkodzone silną chemią. A miało być tylko fajnie, miała być zabawa… Lekarze bywają bezradni, no bo jak tu odtruć kogoś, skoro nie wiadomo CZYM się zatruł? Na opakowaniach dopalaczy nie ma podanego składu chemicznego. Dokładne testy stosowane w szpitalach z łatwością wykryją alkohol, amfetaminę i inne paskudztwa, ale nie radzą sobie z tajemniczymi dopalaczami. Wzory chemiczne dopalaczy są skomplikowane, a jeśli jakaś substancja zostaje zabroniona przez prawo, wystarczy minimalnie zmienić ten wzór, aby otrzymać substancję dozwoloną przez zapisy prawne, mającą podobne działanie i… nieznaną lekarzom. W efekcie coraz więcej amatorów dopalaczy umiera, lub bardzo długo walczy o życie na szpitalnych oddziałach.

„Właściwie, to czym ja się przejmuję? Przecież to nie moja sprawa. MNIE to nie dotyczy”- przeszło mi przez myśl. To fakt, nie dotyczy mnie. Ale być może tylko dlatego, że kilka lat temu, gdy sama byłam zbuntowaną nastolatką w glanach, dopalaczy jeszcze nie było na polskim rynku. Z buntu i niemądrych przygód już wyrosłam. Problem dopalaczy nie dotyka bezpośrednio mnie, ale przecież może dotknąć moich młodszych kuzynów, kolegów… Wbrew pozorom używki- alkohol, narkotyki, dopalacze- to nie problem zdegenerowanych, do szpiku kości złych małolatów (z resztą czy można o kimkolwiek powiedzieć, że jest zły?). Nie. Najczęściej po takie „ulepszacze życia” sięgają jednostki inteligentne i wrażliwe. Gdy się ma kilkanaście lat łatwo jest zrobić głupotę, nawet, jeśli jest się mądrym, dobrym człowiekiem. Bo potrzeba akceptacji grupy jest tak silna, że robi się to samo, co inni. Nawet popadając w brawurę… Bo tkwią w nich tak silne zranienia, że nie potrafią sobie z nimi poradzić bez odpowiedniej pomocy i ból zagłuszają używkami. Bo rodzi się zupełnie normalny, naturalny (w tym okresie życia) bunt przeciwko światu- nikt ich nie rozumie, cały świat nie rozumie, dlatego trzeba robić światu na przekór… Różnie to bywa. Czasami z takich powodów fajne, mądre dzieciaki ładują się w kłopoty i uzależnienia. Mamy tendencję, by osoby uzależnione traktować jak gorsze, niegodne szacunku. Uzależnienie, to społeczny stygmat- łatka ćpuna, czy pijaka czyni młodego człowieka niemal trędowatym w społeczeństwie… I takim to sposobem wiele bardzo fajnych małolatów stacza się na dno. 

Tak, to jest moja sprawa. Sama kiedyś byłam nastolatką, a w przyszłości- przy odrobinie szczęścia- będę mamą fajnych nastolatków. Nie chcę, żeby młodzi  ludzie marnowali się przez takie świństwa, jak dopalacze, nie chcę, żeby moje dzieci miały do nich łatwy dostęp.

Na myśl o tym aż przeszły mnie ciarki.

-Petycja do prezydenta miasta chyba niewiele tu zmieni, prawda?- spojrzałam na Michała bez większej nadziei.

-Raczej tak. Myślę, że niewiele da- przyznał z troską.

-No ale przynajmniej wyraziłaby ona głośno sprzeciw ludzi. Zawsze to coś…

Długo rozmawialiśmy na ten temat. Tak po ludzku nic nie można zrobić. Nasi przyjaciele i znajomi, a także ludzie w innych miastach Polski, próbują inaczej- modlą się. I to jest chyba najlepsze wyjście. My też będziemy.