środa, 26 maja 2010

Moje Matki

Jak wiadomo, dzisiaj jest święto wszystkich mam. Wszystkich... Jeszcze rok temu miało to dla mnie zupełnie inne znaczenie, niż dziś. Rok temu znałam właściwie tylko jedną Mamę. Tę, która mnie urodziła i wychowała. To jej podarowałam kwiaty, złożyłam życzenia. O tym, że jako chrześcijanka mam jeszcze jedną Matkę, wolałam nie myśleć. 

Chociaż katoliczką jestem "od zawsze", trzymałam się z daleka od kultu Matki Bożej i świętych. Raziło mnie to, że wielu ludzi traktuje ich niemal jak osobne bóstwa i bardziej czci cudowną wodę z Lourdes, niż Najświętszy Sakrament. Denerwowała mnie cała ta komercyjna otoczka maryjności. Bazylika w Licheniu kapiąca przepychem, pieniądze wydane na marmury i złocenia, zamiast na chleb dla głodnych. Denerwowało mnie to, że ludzie przyjeżdżają w takie miejsca często po to, aby kupić figurkę Maryi świecącą w ciemności, a nie żeby przeżyć coś wewnętrznie. Znana mi ikonografia maryjna też nie sprzyjała mojej wierze. Na wielu obrazach Maryja przedstawiana jest jako istotka tak delikatna, że aż nierealna. Tak słodka, że aż mdła. Daleka od ludzkich spraw i problemów. Jak śliczna porcelanowa laleczka- zbyt krucha, by ją przytulić. Dlatego od Matki Kościoła trzymałam się z daleka. 

A jednak mój Przyjaciel w swoich listach zaczął zachęcać mnie do bliższej relacji z Nią. Za namową Przyjaciela zaczęłam troszkę częściej o Niej myśleć. Kiedy zaczęłam się zastanawiać tak "na chłopski rozum", zaczęłam dochodzić do wniosku, że obrazki nie mogą oddawać prawdziwego oblicza Matki Bożej. To niemożliwe, aby była przesłodzoną, wymuskaną laleczką z obrazka. Ona przecież tak naprawdę musiała być "babeczką z charakterem". Kiedy za sprawą Ducha Świętego zaszła w ciążę była młodziuteńką dziewczyną, a jej sytuacja nie była godna pozazdroszczenia. Nawet dziś, w czasach gdy społeczne normy pozwalają prawie na wszystko, a za nieślubną ciążę nikomu nie grozi śmierć, byłaby to trudna sytuacja. No bo jak powiedzieć narzeczonemu: "Skarbie, jestem w ciąży z Panem Bogiem"? Dziś byłoby to trudne, dawniej było niemal straszne. Maryja musiała liczyć się z tym, że za nieślubną ciążę grozi jej ukamienowanie. Ale nie stchórzyła, pokazała hart ducha.

Wiele lat później, gdy Jej Syn umierał, wykazała się tą samą siłą. Jej ukochany, niewinny Syn był męczony i mordowany na Jej oczach jak najgorszy zbir. Każda inna matka pewnie rozpaczałaby i histeryzowała, pomnażając w ten sposób cierpienie swojego dziecka. Ale nie Ona. Ona przeżywała swój ból w spokoju.

Poza tym była przecież była żoną rzemieślnika, a potem żyła razem z apostołami- ludźmi raczej prostymi. Była więc zapewne zwykła kobietą żyjącą wśród zwyczajnych ludzkich trosk. 

Sama nie wiem kiedy zaczęłam myśleć o Maryi z szacunkiem, jako o kobiecie silnej, mądrej i odważnej, a jednocześnie nie pozbawionej kobiecej delikatności. Nie zauważyłam nawet kiedy powstała między nami więź. Bliska, pełna zaufania i miłości. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, żeby mogło Jej przy mnie nie być. Jej wsparcie i miłość daje mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Dlatego dzisiejszy Dzień Matki jest dla mnie wyjątkowy. Dziś obdaruję kwiatami obydwie moje Mamy...

Obrazek to "Madonna" Vlastimila Hofmana

niedziela, 23 maja 2010

Konawaliowe rozmyślanie

W całym moim pokoju intensywnie pachnie konwaliami. Ten piękny zapach rozsiewa skromny bukiecik stojący na stoliku. Dostałam go wczoraj od koleżanki.

-Proszę. Wiem, że je lubisz, dlatego to dla ciebie- podała mi kwiatki z uśmiechem. Ucieszyłam się z nich jak dziecko. Może nawet nie tyle z konwalii, ile z tego, że zapamiętała co lubię i chciała mi sprawić przyjemność. 

Parę dni wcześniej moja przyjaciółka wróciła z pielgrzymki. Wyjęła z kieszeni maleńką książeczkę ze świętym Józefem na okładce.

-Znalazłam ją dla ciebie, bo wiedziałam, że bardzo go kochasz- uśmiechnęła się przyjaciółka, a ja rzuciłam jej się na szyję.

Te skromne prezenty przypomniały mi coś: Kiedyś pracowałam z chłopakiem, który był bardzo biedny. Oszczędzał na wszystkim, tak, że nie pozwalał sobie nigdy na nic zbytecznego, nawet na słodycze. Pewnego razu miałam w pracy koszmarny dzień. Moja maszyna się psuła, ząb mi się ukruszył, koleżanka plotkowała brzydko... Wtedy przy moim stanowisku znalazłam prezent- cukierka zawiniętego w piękną kokardę. To był jedyny cukierek, jakiego miał ten kolega. Oddał go mnie na pociechę. Do tej pory pamiętam radość, jaką mi wtedy sprawił.

Uwielbiam dostawać takie skromne drobiazgi. Maleńkie, niby niepozorne, ale podarowane "od serca". Lubię takie momenty, gdy mój kochany spowiednik wyciąga z przepastnej kieszeni zakładkę do książki, czy inny drobiazg. Gdy kolega znajduje dla mnie ulubioną piosenkę, której szukałam od dawna albo kiedy babcia robi dla mnie ulubione danie. 

Może wydawać się to egoistyczne- mówię, że lubię dostawać, a przecież każdemu z nas od dziecka wpaja się złotą zasadę, że ważniejsze i milsze jest dawanie, niż branie. A jednak zapewniam, że to nie egoizm. Dawać też lubię. Ale otrzymywanie drobnych prezentów cieszy mnie, bo to taki miły sygnał: "Lubię cię, chcę ci sprawić przyjemność". Podarki nie muszą nawet być materialne. Aby sprawić radość, wystarczy dać komuś uśmiech, miłe słowo. To dużo znaczy. 

Siedzę tak, wdychając zapach konwalii i uśmiecham się do siebie. Cieszę się, że codziennie natykam się na takich wspaniałych ludzi. Takich, którzy myślą o mnie ciepło i okazują to, jak tylko potrafią...

p.s. To tak w kontekście tego "poligonu" relacji międzyludzkich, o jakim pisałam parę dni temu ;)

wtorek, 18 maja 2010

Mężczyźni i savoir-vivre

Jakiś czas temu wracałam z koleżanką pociągiem do domu. Zmęczone po całodziennych wykładach klapnęłyśmy smętnie obok jakichś starszych pań i miałyśmy zamiar się zdrzemnąć. Z drzemki jednak nici, bo na kolejnej stacji do przedziału wtoczyła się grupa ośmiu młodych, hałaśliwych mężczyzn. Nie mieli gdzie usiąść, więc zajęli całe przejście między ławkami. Otworzyli puszki piwa, po czym rozchlapując je na podłogę, zaczęli rozmawiać bardzo głośno i wulgarnie. Pozostali pasażerowie zamilkli, robiąc do siebie wzajemnie miny zniesmaczenia i oburzenia. Starsze panie szeptały do siebie coś o złym wychowaniu i strasznej młodzieży, mężczyźni siedzący obok kręcili z niezadowoleniem głowami. A jednak nikt nie powiedział ani słowa. A ja miałam już dosyć!

-Panowie- zwróciłam się spokojnie do pijących.- Nie dość, że pijecie w miejscu publicznym, to jeszcze przeklinacie przy kobietach. Czy możecie przestać?

W przedziale zapadła cisza. Mężczyźni przeprosili i mówili już ciszej, bez wulgarnych "przecinków". Nobliwe panie obok, i kilku siedzących blisko mężczyzn wytrzeszczyło na mnie oczy ze zdziwieniem. Dlaczego? Czy to takie dziwne, że nie godzę się na brak kultury?

W miniony weekend telepałam się autobusem przez cały Szczecin, aby dotrzeć na uczelnię. Musiałam stać, bo to niestety już nie te czasy, gdy mężczyźni ustępowali kobietom miejsc siedzących. Ale to nic, do tego już się przyzwyczaiłam. Obok mnie stało dwóch studentów. Jak się zorientowałam, byli to młodsi koledzy z sąsiedniego wydziału. Jeden z nich- na pierwszy rzut oka inteligentny i sympatyczny chłopak- rzucał wulgaryzmami bez umiaru. Zastanawiałam się chwilę dlaczego. Czyżby taki fajny facet miał zbyt mały zasób słów i musiał się posiłkować słowami, które brzmią brzydko, a nic konkretnego nie znaczą? Z początku udawałam, że nie słucham. W końcu jednak nie wytrzymałam.

-Czy ci nie wstyd wyrażać się tak przy kobiecie?- zapytałam zupełnie łagodnie i cicho. Chłopaka na chwilę zatkało, ale zaraz odzyskał rezon.

-Niestety nie!

-A szkoda...

-Do pewnych rzeczy trzeba się przyzwyczaić- mruknął z cynicznym uśmiechem.

-Do pewnych rzeczy się nie przyzwyczajam- odpowiedziałam spokojnie, ale stanowczo. Chłopak zamilkł i oboje wysiedliśmy.

Opisałam powyższe sytuacje, bo coraz częściej uderza mnie zanikająca wśród moich rówieśników kultura osobista. Oczywiście nie twierdzę, że ja sama jestem znawczynią savoir- vivre, nienaganną jak pierwsza dama, czy księżniczka Monako. Jestem tylko człowiekiem i sama czasami zaliczam straszne gafy i spektakularne wpadki. Czasami też pod wpływem emocji potrafię rzucić pieprznym słówkiem. Nie robię tego jednak celowo i zdarza się to raczej rzadko. A reguły dobrego wychowania cenię, bo uważam, że wyrażają szacunek do drugiego człowieka i ułatwiają kontakty społeczne. To prosty i jasny komunikat: "zachowuję się przy tobie kulturalnie, bo cię szanuję i chcę, żebyś czuł/czuła się komfortowo w moim towarzystwie".  Dlatego nie podoba mi się gdy ktoś podstawy bon-tonu ma po prostu w nosie, a wulgaryzmów używa z umiłowaniem zamiast przecinków. 

Przyzwyczaiłam się już do tego, że mężczyźni* nie przepuszczają już kobiet w drzwiach i nie ustępują miejsca siedzącego, a płaszcz podają jedynie gdy ich kurtka wisi pod spodem na tym samym wieszaku. Takie czasy... Z resztą kobiety same po części są temu winne. Feministki i tak zwane "kobiety wyzwolone/ nowoczesne" tak bardzo dążyły do równouprawnienia, że chciały aby traktować ich jak mężczyzn. Toteż nie życzyły sobie żadnych uprzejmych gestów. Poza tym obserwując niektóre moja znajome, dochodzę do wniosku, że kobiety czasami zachowują się gorzej, niż nawet najbardziej wulgarni mężczyźni. Wobec tego nie ma się co dziwić, że szacunek, jaki dawniej kultura rezerwowała dla kobiet, dziś zanika, a młodzi mężczyźni coraz częściej traktują nas bez jak kumpli z pubu, a nie jak damy.

Jak już wspomniałam, przywykłam do tego. Nie oburzam się, gdy mężczyzna siedzi, a ja stoję, albo gdy przepycha się pierwszy. A jednak przed słuchaniem długaśnych ciągów wulgaryzmów będę się bronić. Bo zachowanie kultury języka w miejscach publicznych, a szczególnie w obecności pań, to ostatni bastion dobrego wychowania i szacunku. Dalej jest już tylko powrót do epoki kamienia łupanego...

________________________

* Pisząc o mężczyznach, użyłam uogólnienia. Od opisanej reguły są na szczęście wyjątki. Przyznaję sprawiedliwie, że znam kilku wspaniałych dżentelmenów i tym kilku wyjątkowym życzę, aby nigdy nie zmieniali się na gorsze :)

niedziela, 16 maja 2010

Ogłoszenie drobne

"Autobusy zapłakane deszczem..."- mruczałam sobie piosenkę Janusza Kofty, drepcząc po mokrym chodniku. Co chwila jednak myliłam słowa, skupiając się na tym, żeby nie utopić się w bezdennej kałuży, albo nie wpaść w błoto po szyję. Otuliłam się ciaśniej ciepłym płaszczykiem i rozejrzałam się smętnie. Szukałam wiosny, bo chociaż teoretycznie mamy maj, pogoda jest październikowa. Padało, padało, lało wręcz. No ok, dziś już nie pada. Ale pogoda jest niewiele lepsza- wszędzie zimno i mokro. . . 

A mnie się już tak bardzo marzą ciepłe wieczory spędzane w parku, cieńsze sukienki, lżejsze butki... Tak bym chciała spacerować boso w ciepłym deszczu i oszaleć- tak leciutko i niegroźnie- od zapachu bzów. Marzy mi się powietrze ciepłe i tak gęste od zapachu zieleni, że można się nim upić. I noce tak pogodne, że można gwiazdy zbierać garściami- o tak, wprost z balkonu. Tęsknię i wyglądam wiosny niecierpliwie, a ona nic! Uparcie, przekornie nie przychodzi. A bez niej tak jakoś szaro ponuro i smutno (choć może smutno jest dlatego, że nucę smutną piosenkę? muszę zmienić repertuar na "Singin in the rain" ;)

Mam zatem małe ogłoszenie: Szukam choćby kawałka wiosny, do kupienia za grosik. Ktokolwiek byłby zainteresowany sprzedażą, proszę o kontakt...

czwartek, 13 maja 2010

Żegnajcie portale społecznościowe

Ostatnimi czasy coraz większą furorę wśród internautów robią twory zwane portalami społecznościowymi. Nasza Klasa, Facebook, Twitter... Założenie jest proste: skoro człowiek jest istotą społeczną (o czym pisałam wczoraj), to i w internecie zechce pewnie skupiać się w społeczności. Trzeba mu to więc umożliwić- łatwo, szybko i w przystępnej formie. 
A my łapiemy się na to i często nawet nie zdajemy sobie sprawy, że sami na siebie zastawiamy w ten sposób pułapki. 
Same w sobie portale te oczywiście nie są złe. Każdy wynalazek człowieka, od ognia, przez koło i dynamit, po telefon i narkotyki- wszystko to samo w sobie nie jest ani złe, ani dobre. To my nadajemy im przeznaczenie, kontekst, a co za tym idzie- negatywne, lub pozytywne znaczenie. Podobnie jest z portalami społecznościowymi. 
Odnajdywanie znajomych ze szkoły za pomocą Naszej Klasy dla niektórych faktycznie może być frajdą, podróżą sentymentalną, okazją do odnowienia miłych znajomości. Podobnie jak wymienianie wiadomości, rozmowy na czacie z bliskimi znajomymi na Facebooku mogą być miłe. Tym bardziej, że Facebook, to portal międzynarodowy, a zatem umożliwia kontakt ze znajomymi z wielu zakątków świata. I dobrze!
Nasza Klasa szybko jednak straciła swój pierwotny sens. Zamiast być miejscem spotkań znajomych sprzed lat, stała się internetowym targowiskiem próżności i ośrodkiem leczenia dawnych kompleksów. Bo jeśli w podstawówce kobieta była szarą myszką, to teraz trzeba pokazać kolegom na zdjęciach, jaka jest piękna, jak ładnie opalona w solarium. Trzeba pochwalić się przystojnym mężem, wakacjami w Egipcie i nowym autem. Prezentowanie znajomym "jakie to teraz mam cudowne życie" zaczęło przybierać formy karykaturalne. Chwile najbardziej prywatne, wręcz intymne, takie, jak poród, czy czuły pocałunek ukochanych- coraz częściej były uwieczniane i pokazywane na profilach. Również w pokazywaniu swojego "piękna" niektóre kobiety posunęły się zbyt daleko. Fotografie w samej bieliźnie, lub nawet bez niej, w wyzywających, jednoznacznych pozach... To wszystko sprawiło, że Nasza Klasa zaczęła przeradzać się w witrynę erotyczną. Zachęceni tym panowie zaczęli ją też traktować jak portal randkowy. Choć moje zdjęcia profilowe nie były ani trochę wulgarne, sama dostałam kilka jednoznacznych wiadomości. Coraz bardziej czułam, że nie chcę brać w tym udziału.
Przejrzałam listę moich znajomych. Ponad dwustu pięćdziesięciu. Zadałam sobie pytanie, czy to naprawdę są moi znajomi? Do ilu z nich zadzwoniłabym, gdybym chciała iść z kimś na kawę? Może do kilkunastu osób. Do ilu zadzwoniłabym, gdyby było mi ciężko i potrzebowałabym z kimś pogadać? Do czterech, czy pięciu osób.  Czy chcę utrzymywać znajomości, które kiedyś były dla mnie tak mało ważne, że się urwały? Nie. Czy chcę patrzeć, jak oni rozbierają się, rodzą dzieci, okazują sobie intymne czułości? Nie! Bez żalu kliknęłam "usuń profil".

Potem przyjrzałam się Facebookowi. Do Naszej Klasy bardzo mu daleko, ale i nad tym zaczęłam się zastanawiać. I tu przecież publikowanie zdjęć miało na celu zaspokojenie swojej próżności, pokazanie innym, jaka jestem fajna. Czy na pewno tego chcę? Poza tym zaczęłam się zastanawiać, czy relacje z ludźmi utrzymywane przez ten portal, są prawdziwymi relacjami? Przecież tu każdy może wykreować siebie tak, jak mu się podoba. Można kłamać, można się upiększać. Nie trzeba za to angażować się, poświęcać drugiej osobie czasu, oferować wsparcia. Nie trzeba nad tą relacją pracować. Bo jeśli nam się nie podoba, to wystarczy tę osobę zablokować na liście znajomych. Nie można też błogo pomilczeć sobie błogo z kimś, kogo się lubi. To taka bliskość w wersji "fast". W czasach, gdy wszystko chcemy mieć szybko, przystępnie i bez wysiłku, gdy ciągle się śpieszymy, również relacje z ludźmi stają się pospieszne i powierzchowne. Tylko że takie "fast relacje" są podobne do fastfoodów. Raz na jakiś czas można przełknąć , ale na dłuższą metę można się od tego rozchorować. Od chamburgerów choruje się na wrzody żołądka i nadciśnienie, od płytkich relacji- na samotność. 

Nie potrzebne mi to- wzruszyłam ramionami. Skasowałam również ten profil. Przestałam istnieć w inetrnetowych społecznościach. I co? I nic. Spaceruję z kolegami, rozmawiam z przyjaciółmi, piję kawę z mamą, milczę z tymi, z którymi milczeć lubię. Po prostu żyję :)

środa, 12 maja 2010

"Kochać, czego znieść nie sposób"

"Więcej się do ciebie nie odezwę"- warknęła. Przybrała obrażoną minę i skrzyżowała ręce na piersi, przez co atmosfera przy stole zgęstniała. Wzruszyłam tylko ramionami. Powinnam się bardziej przejąć, ale tak to już jest z ludzką psychiką, że uodparnia się i przestaje reagować na bodziec, który powtarza się zbyt często. A Ona często się tak obraża. 

Dopiero po kolacji, gdy wyszłam na spacer, a napięcie opadło, dopadł mnie kac moralny.  Sprawiłam komuś przykrość. Może powinnam być dla niej łagodniejsza? A może jednak nie? Przecież ktoś musi w końcu stawić jej czoła, pokazać, że nie ma prawa terroryzować wszystkich tym jednym zdaniem: "Nie odzywam się".

Uf... Czasami wydaje mi się, że funkcjonowanie w bliskich relacjach z ludźmi, to istny poligon. Łatwo wdepnąć na minę i wybuchnąć. Łatwo też oberwać emocjonalnym granatem... W takich chwilach rodzi się pokusa, aby na ten poligon w ogóle nie wchodzić. Aby wybudować mur między ludźmi, a sobą i nie pozwalać na zacieśnianie więzi. Wtedy nikt mnie nie zrani, nie wyprowadzi z równowagi. Niestety- człowiek to istota społeczna (wiem, to banalne i mało odkrywcze, ale jednak prawdziwe). Budowanie takich murów grozi emocjonalną śmiercią. Co więc zrobić, aby nie dać się wpuścić na pole minowe, ani też nie budować Chińskiego Muru?

Zdaje się, że najlepszym rozwiązaniem jest nauczyć się dawać i przyjmować. Dawać to, co w nas najlepsze. Przyjmować nie znaczy "brać", przybierać postawę roszczeniową i nastawiać się na korzyści.  Przyjmować, czyli "akceptować".  Być otwartym na człowieka takim, jakim jest. Bez ocen i sądów. Przyjmować bezwarunkowo, nie za coś, nie w nagrodę za zalety, ale mimo wszystko. Razem z wadami i słabościami. Cierpliwie słuchać, nie krytykować, nie oburzać się, nie pluć jadem. "Kochać, czego znieść nie sposób" (ks Jan Twardowski).

Ładnie to wygląda w teorii, na piśmie. Ale jak to jest z praktyką? Ha, tu jest trudniej. Akceptacja drugiego człowieka wymaga intensywnej pracy nad samym sobą. Mogę dać drugiemu tylko to, co sama mam w sobie. Mogę ofiarować miłość i akceptację tylko, jeśli kocham i akceptuję siebie. Uczę się tego codziennie, krok za krokiem, z oślim uporem. I chyba nawet jakoś tam mi wychodzi. 

Dziwnym zrządzeniem losu prawie codziennie spotykam bardzo różnych ludzi: takich, którzy złym słowem, lekceważeniem, lub postawą wyższości ranią innych. Nieraz też alkoholików, przestępców, przeróżnych "odmieńców", ludzi z sekt, satanistów. Staram się patrzeć w głąb i dostrzegam, że robią okropne rzeczy, bo są nieszczęśliwi. Jak delikatne jeże, które w obronie wystawiają kolce. A zatem jeszcze bardziej potrzebują akceptacji. Słucham więc uważnie, otwieram serce i ramiona, parzę herbatę... Zwykle w takich ludziach pękają lody i ukazuje się ludzka strona.

A jednak jestem tylko człowiekiem. Niedoskonałym, dalekim od świętości. Miewam gorsze dni. Czasami brak mi serca, cierpliwości, wyrozumiałości. Wtedy fukam szorstko, narzekam. Bywam chłodna i niemiła. 

Wtedy, przy kolacji do Niej też już zabrakło mi cierpliwości. Sprzeciwiłam jej się dość szorstko. Obraziła się. Obiecała, że nigdy więcej się nie odezwie. Chciałam jej odpowiedzieć: "To nie! W końcu będę miała spokój!". Ale ugryzłam się w język, a teraz myślę sobie, że lepiej zaryzykować kolejną sprzeczkę, kolejne zranienie i kochać dalej. Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma ;)

Boże

Boże którego nie widzę a kiedyś zobaczę przychodzę bezrobotny przystaję w ogonku i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę                                                                ks Jan Twardowski

czwartek, 6 maja 2010

O dzieciach nie nazywanych dziećmi

Przeglądając prasę przy porannej kawie, natrafiłam na wstrząsający artykuł. Wstrząsający być może tylko dla mnie, bo opisane w nim zdarzenie we współczesnym świecie jest normą... 

Tekst dotyczy aborcji dokonanej we Włoszech, na dziecku, u którego stwierdzono niepełnosprawność. Niby nic wielkiego. Każdego dnia na całym świecie dokonuje się bardzo wielu (o konkretnych liczbach wolę nie myśleć...) takich zabiegów. Ten konkretny przypadek wywołał jednak dyskusję, ponieważ w wyniku aborcji przyszło na świat żywe, zdrowe dziecko. Dziecko, które zmarło w wyniku nie udzielenia mu pomocy medycznej.

Zastanawiający jest paradoks Włoskiego prawa. Zabicie dziecka, zanim się ono urodzi, jest dozwolone. Natomiast doprowadzenie do śmierci tego samego dziecka tuż po jego narodzinach jest już skierowane do prokuratury. Dlaczego? Czy dziecko nie jest tym samym człowiekiem- godzinę przed narodzinami i godzinę po nich?

Włochy nie są zresztą odosobnione z tak dziwną konstrukcją prawa. Podobnie wygląda to chyba we wszystkich państwach, w których dozwolona jest aborcja. Zastanawiam się ponownie- dlaczego?

Myślę, że bierze się to z uwarunkowań psychospołecznych. Człowieka, który jeszcze się nie urodził, można nazwać "płodem", a nie dzieckiem. Zmiana nazewnictwa zmienia postrzeganie. To wygodne rozwiązanie- odbiera dziecku rangę istoty ludzkiej i ucisza sumienie. Skoro nie jest ono postrzegane jako człowiek, to zabicie go nie jest morderstwem, lecz rozsądnym rozwiązaniem problemu. Ewentualnie przejawem prawa kobiet do samostanowienia o sobie. 

Właściwie, to w życiu wszystko można ładnie nazwać. Wyrzucenie kogoś przez okno, to defenestracja, a opróżnianie szamba, to asenizacja. Prawda, że lepiej brzmi? Ale to i tak wychodzi na to samo... Podobnie jest z pojęciem "płód", zamiast "dziecko" i "aborcja", zamiast "zadanie śmierci".

Natomiast dziecka, które już się urodziło, nie da się nazwać w żaden inny sposób- to dziecko, człowiek. Wygląda jak człowiek, czuje jak człowiek, ma funkcje życiowe człowieka. Widząc takie maleństwo, nie sposób temu zaprzeczyć. Skoro zaś "płód" nagle, w cudowny sposób zyskuje przywilej nazywania go człowiekiem- pozbawienie go życia też zmienia nazwę. Już nie aborcja, zabieg medyczny, rozsądne wyjście, ale po prostu- morderstwo. 

Można by więc powiedzieć (oczywiście w uproszczeniu), że życie ludzkie zależy często od punktu widzenia i nomenklatury. 

Zastanawia mnie też inny aspekt. Nie tylko we włoskim, ale nawet i naszym polskim prawie dozwolone jest zabicie dziecka nienarodzonego (tak, używam tego określenia celowo- według mnie jest to nazywanie rzeczy po imieniu) jeśli stwierdzi się u niego wady wrodzone. Mnie to pachnie raczej wartościowaniem ludzi (dzieleniem ich na mniej i więcej wartych), nietolerancją. Jest to moim zdaniem uznawanie ludzi niepełnosprawnych za gorszych, mających mniejsze prawo do życia. W tym punkcie zarówno etyka filozoficzna (świecka) jak i etyka religijna, zbiegają się i krzyczą zgodnie: to niemoralne! Nikt nie dał nam prawa do decydowania o wartości ludzkiego życia. 

Zastanawiając się nad tym o tym, wędruję myślą do mojej wspaniałej przyjaciółki. Nazywam ją Mamą Zosią, bo jest matką mojego przyjaciela. Jest jedną z najwspanialszych osób, jakie znam-ciepłą, otwartą, empatyczną. Do każdego napotkanego człowieka-nawet tego wzgardzonego przez innych- podchodzi z głębokim zrozumieniem i miłością. Zosia od początku życia jest niepełnosprawna ruchowo. Gdyby kilkadziesiąt lat temu obowiązywało dzisiejsze prawo i dzisiejsze możliwości- Mama Zosia prawdopodobnie nie urodziłaby się. A świat byłby o wiele uboższy. Zastanawiam się, o ile uboższy świat staje się codziennie, wyskrobując potencjalnie cudownych ludzi z łon matek...

środa, 5 maja 2010

Na początek

Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu...

Ok, blog rusza, witam serdecznie :)

Przez chwilę zastanawiałam się, po co ja właściwie zakładam bloga. Czy nie lepiej byłoby swoje myśli zachowywać dla siebie, skryte w jakichś papierowych notatkach? Bez uzewnętrzniania się w śmietniku internetu. Bez intelektualnej i emocjonalnej prostytucji. 

Gdy nad tym myślałam, przyszło mi do głowy, że różnica pomiędzy blogiem a papierowym notatnikiem jest mniej więcej taka, jak pomiędzy grą aktora w filmie, a grą w teatrze. Gra w filmie, to gra przed kamerą, która- jakby nie było- jest martwa. Ale gdy aktor staje na teatralnej scenie- nawiązuje kontakt z żywymi widzami, od których dostaje zawsze jakąś informację zwrotną. To nieco trudniejsze, ale ciekawe. 

Blog też jest taką małą sceną, gdzie nasze myśli- mniej lub bardziej mądre i ambitne- nasze poglądy i postawy mogą ubogacić się o informację zwrotną. Dlatego chyba założyłam tego bloga. Nie, żebym miała coś mądrego do powiedzenia, ale... czasami coś mi tam wpadnie do kudłatego łebka :)