czwartek, 15 lipca 2010

Zaczarowane akordeony

Obok wielu pięknych i zabawnych wspomnień z dzieciństwa, szczególnie z różnych świąt i spotkań rodzinnych, mam jedno takie, które do dziś wywołuje u mnie zgrzytanie zębami. A mianowicie, gdy przy stole (wigilijnym, bądź urodzinowym) zbierała się cała rodzina, przyjeżdżała również moja ukochana ciocia, z równie kochanym wujkiem i... jego zupełnie niekochanym akordeonem. Akordeon w czerwonej obudowie wyglądał dość niewinnie i do pewnego momentu nikomu krzywdy nie czynił, leżąc cicho w kącie. Gdy jednak wszyscy się najedli, nagadali, wujek brał akordeon do rąk i wtedy się zaczynało. Czerwony instrument łypał na mnie złowieszczo, wydawał pierwsze złowrogie dźwięki, a potem... Potem już płynęła z niego fala jęków, zgrzytów i fałszów układających się w kiepskie biesiadne piosenki. Koszmar!

Nic więc dziwnego, że nigdy nie lubiłam dźwięków akordeonu. Swoim laickim uwielbieniem darzyłam dźwięk skrzypiec, fletu, fortepianu, czy organów w muzyce klasycznej. Kochałam jazzowe trąbki, basy i saksofony, rockowe elektryczne gitary. Leciutkie fleciki irlandzkiego folkloru i renesansowe klawesyny. Ale na akordeon miałam alergię. I to taką, że nawet antyhistamina nie pomoże! Ostatnimi czasy moje objawy alergiczne złagodniały nieco na skutek pewnego utworu zasłyszanego przypadkiem. Ale i tak akordeon to nie jest to, "co tygrysy lubią najbardziej". Dlatego nie tryskałam entuzjazmem, gdy dowiedziałam się, że mam jako wolontariuszka zabezpieczać medycznie koncert Poznańskiego Kwintetu Akordeonowego (służyć pomocą, gdyby ktoś padł z wrażenia, albo po prostu zasłabł). Stwierdziłam jednak, że "obowiązek obowiązkiem jest", wzięłam mundurek, apteczkę i poszłam na nieszczęsny koncert.

Na podeście pojawiło się pięciu eleganckich mężczyzn. Konferansjerka nieśmiało, słabym głosikiem wypowiedziała kilka słów wstępu, mężczyźni popatrzyli na siebie wzajemnie, wymienili uśmiechy i zaczęli grać. Akustyka kościoła, w którym odbywał się koncert, sprawiła, że dźwięk rozpływał się miękko, otulał, łagodnie kołysał... Odpłynęłam. Czy to naprawdę tylko pięć akordeonów? Przecież to bogactwo dźwięków, to mała orkiestra. Potem było Adagio g Albinoniego. Gdyby nie fakt, że wszystko odbywało się w kościele, pod czujnym i srogim okiem księdza prałata, pomyślałabym, że to jakieś czary. Miałam wrażenie, że tych pięciu mężczyzn zaraz porwie za sobą słuchaczy, jak legendarny toruński flisak, który grą na skrzypcach oczarował i wyprowadził z miasta żaby. W kościele wprawdzie żadnej plagi żab nie było, ale gra była równie czarująca. 

Nieco później muzycy sięgnęli do repertuaru legendy Jazzu- Scotta Joplina. Robili wrażenie, jakby wielką frajdę sprawiała im ta zabawa dźwiękami a ja stwierdziłam ze zdziwieniem, że jazz grany na akordeonie może być lepszy, niż na fortepianie... 

Po zakończeniu koncertu (które nadeszło zdecydowanie zbyt szybko, mimo iż bolały mnie nogi, a apteczka ciążyła...), po bisach i oklaskach na stojąco, odezwałam się do koleżanki, flecistki: "Jestem w nich zakochana!". A jednak wyznawanie miłości do pięciu mężczyzn jednocześnie, w dodatku żonatych, nie jest w moim stylu, więc na wszelki wypadek dodałam: "Platonicznie, rzecz jasna" :)

3 komentarze:

Tomek pisze...

Akordeony są ok. Oczywiście nie te boleśnie krzywdzone przez domorosłych grajków (w dzieciństwie mieszaliśmy pod jednym takim talentem).

pzdr

kkira pisze...

... niewiem, mi to sie kojarzy zawsze z wioskowymi jakimiś weselami i pijaństwem, zdecydowaniee piękniej brzmi elfia lutnia i jakaś śpiewana opowieść wieszcza, czy trubadura. . niż piosenki o tym żę henia ma duże cycki albo inne jakieś niskopoziomowe głupoty.. a z tym mi sie to kojarzy raczej

Alicja pisze...

Mnie też się tak kojarzyło, Piotrze. Ale słuchając utworów Bacha i Albinoniego w wykonaniu kwintetu, poznałam akordeon z zupełnie innej strony. Przekonałam się, że może być wspaniały, tylko- jak to ujął Tomasz- "nie ten boleśnie krzywdzony przez domorosłych grajków" :)