sobota, 12 czerwca 2010

Bez zasłony dymnej

       Czasami każdemu z nas- nawet stworkom najbardziej pogodnym- zdarzają się cięższe chwile. Takie, gdy uśmiech i optymizm biorą sobie jednodniowy ( a w uzasadnionych przypadkach nawet nieco dłuższy) urlop. Takie chwile, gdy człowiek snuje się po mieszkaniu jak mól po pustej szafie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca i zajęcia. Nic nie pomaga, a osobom wierzącym nawet modlitwa nie przynosi ulgi. W takie dni kobiety robią zwykle wyjątkowo staranny makijaż, aby zręcznie ukryć brak blasku w oczach i szarość twarzy. A może... może nawet czasami ukryć ślady łez. Mnie takie dni nie zdarzają się często, ale jednak zdarzają się. W końcu "nic co ludzkie nie jest mi obce".
        Wielu ludzi w takich chwilach znajduje sobie jakieś "pocieszacze". Coś, co sprawia chwilową przyjemność, odstresowuje i odrywa myśli od przykrych spraw. Dla jednych takim "antystresem" będzie sport, dla innych- alkohol, papierosy, jedzenie, czy zakupy. Nic w tym złego, jeśli jest to sport. Kiedy sobie człowiek solidnie pobiega i zmęczy się, nabiera dystansu do wielu spraw i łatwiej mu stawiać czoła trudnym sytuacjom. Gorzej, gdy chodzi o pozostałe "pocieszacze". Te nie dość, że zwykle nie pomagają, bo nie prowadzą ku żadnej konstruktywnej refleksji (nie da się nabrać dystansu do problemów jedząc tony pączków, lub pijąc na potęgę- da się je tylko zagłuszyć), to jeszcze szybko uzależniają. 
      Ja na swoje smutki i złości stosowałam zwykle niezbyt mądrą, lecz skuteczną metodę. Lubiłam palić. Wystarczyło usiąść z popielniczką w ręku, wypalić pół paczki i już- na chwilę było lepiej. Gorzkawy dymek spowijał wszystkie troski. 
        Dziś właśnie miałam taki gorszy dzień. Dzień z gatunku tych, które chciałoby się wymazać z kalendarza kolorową gumką. Jak cudnie byłoby tak po prostu zwinąć się w kłębek na fotelu, zaciągając się głęboko papierosowym dymem. Choć nie palę od kwietnia, miałam już gnać do kiosku po paczkę "pocieszaczy". Ale nie. Nie poszłam. Stwierdziłam, że łamiąc swoje postanowienie, poczułabym się jeszcze gorzej. Bez osłony dymnej zmartwienia wydawały się jeszcze bardziej szczerzyć do mnie kły. A jednak uparłam się, że nie zapalę. 
        Teraz nadal jeszcze czuję się "jakby mnie kot wypluł", ale przynajmniej jestem zadowolona z siebie. Bezwstydnie zadowolona. Zamiast odwracać się od problemów w błogi dymek, zamiast uciekać w chwilową przyjemność, stawiłam im czoła. Ani to łatwe, ani przyjemne, ale zdaje mi się, że chyba właśnie tak postępują lidzie dorośli- radzą sobie z problemami i negatywnymi emocjami.

2 komentarze:

Kasia pisze...

Brawo za odwagę :) Taka metoda na problemy naprawdę nie jest łatwa. Zaimponowałaś mi, tak trzymaj!!! :)

Kkira pisze...

hm